W czerwcu ruszyłem do Warszawy na dalsze wywiady. Pierwszym etapem mojej wyprawy była wizyta u pani Katarzyny Czartoryskiej i jej męża, pana Adama Rybińskiego. Dzięki gościnności tych wspaniałych ludzi mogłem mieszkać w ich domu w Pruszkowie kilka dni i słuchać opowieści związanych z rodami Czartoryskich i Branickich. Powitany zostałem niezwykle serdecznie, od pierwszej chwili przypadliśmy sobie do gustu. A mieszkanie… Brak słów, odnosiłem wrażenie, że mieszkam w jakiejś bibliotece – książki, obrazy, pamiątki rodowe, dom prawdziwie polski, gościnność staropolska. Gdy o świcie wstawałem, mogłem bez ograniczeń sycić oczy widokiem książek, niektóre przeglądać, a wśród nich ku mojemu zaskoczeniu natrafiłem na mój pierwszy album o Bieszczadach.
A jakie książki! Niektóre bardzo stare, nieco poszarpane, z różnych dziedzin, księgi pisane przez arystokratów i inne – autorów współczesnych. Po prostu szaleństwo. A wywiady, no cóż, przyznam się szczerze, potrafię być męczący, nagrałem w sumie około 10 godzin!
Jak już szaleć, to bez umiaru. Wywiad z panem Adamem jest dopracowany i precyzyjny oraz bardzo mądry, tak jak mój Rozmówca.
Zapraszam na opowieści o historii Polski, bo historie rodów arystokratycznych to właśnie historia Polski.
Zapis rozmowy z panem Adamem jest szczególnie cenny. Dlaczego? Ponieważ z panem Adamem się zaprzyjaźniłem, jesteśmy po prostu przyjaciółmi, i dlatego też mój Rozmówca otworzył się przede mną i opowiedział takie historie, o których wie niewielu ludzi, pewne zdarzenia nigdy nie były opisywane, a są ważne dla rodziny Branickich.
Rozmowa z panem Adamem Rybińskim herbu Radwan nagrana 4 czerwca 2020 roku:
JANO: Panie Adamie, niedawno przeczytałem o Panu w książce o arystokracji. Pana życie mnie zauroczyło, zapragnąłem więc Pana poznać i nagrać z Panem wywiad. Nie minął jeszcze miesiąc, a ja już się z Panem spotkałem w Pana domu i z Panem rozmawiam. Lubię realizować swoje marzenia. Pana życie jest tak ciekawe, że trudno w jednym wywiadzie wszystko zmieścić, a gdybym jeszcze chciał opisać historię rodu Branickich, musiałbym napisać grubą księgę, wszak Pana dziadek to hrabia Adam Branicki z Wilanowa herbu Korczak. Jest Pan najstarszym wnukiem hrabiego Branickiego.
Ponieważ znajdujemy się w obszernym salonie pełnym rodzinnych pamiątek, obrazów i książek, proszę naszą rozmowę rozpocząć od opowieści o tym właśnie salonie.
ADAM RYBIŃSKI: Tutaj stoi popiersie mojej prababki, Anny z Potockich Branickiej z Krzeszowic, to jest brąz, bo oryginalna rzeźba słynnego rzeźbiarza Edwarda Wittiga w marmurze znajduje się we Francji, u moich kuzynów w zamku Montresor. Natomiast to popiersie udało mi się kupić – podobnie jak i popiersie praprababki Róży z Potockich Branickiej – w Warszawie. To było takie niesłychane, bo przechodząc koło domu aukcyjnego Rempex niedaleko Krakowskiego Przedmieścia w Warszawie, poczułem, że coś mnie strasznie ciągnie, żeby wejść. I wszedłem, i rozglądałem się, czy nie ma jakichś pamiątek rodzinnych, bo nasze, poza kilkoma, zostały nam bezprawnie zabrane i znajduj ą się w Wilanowie albo zostały rozkradzione.
Także poza kilkoma oddanymi zaraz po wojnie obrazami i głównie połamanymi meblami żadnych pamiątek rodzinnych żeśmy nie mieli. I zobaczyłem to popiersie, które jakby wołało mnie do siebie, i rozpoznałem, że to taka sama rzeźba jak ta we Francji.
JANO: Jest Pan tego pewien? Może ta rzeźba jest tylko do tamtej podobna?
ADAM RYBIŃSKI: Jestem pewien, proszę zobaczyć, tu są herby, Korczak Branickich i Pilawa Potockich. A tutaj, nad nią, są portrety jej córek, ciotek moich, po lewej stronie Katarzyny Branickiej, która niemal całe życie poświęciła pracy dla ociemniałych w Laskach, zresztą cały swój majątek przekazała właśnie tam, współpracowała z matką Czacką, założycielką tego zakładu. Czaccy byli naszymi bliskimi krewnymi, a matka Czacka, urodzona u Branickich w Białej Cerkwi, była matką chrzestną siostry mojej Mamy, Anny Branickiej-Wolskiej. Po śmierci pradziadka Ksawerego Branickiego, kiedy był podział majątku, właśnie Ciocia Kasia, jej siostra Jadwiga, która wyszła za Stanisława Reya, i mój Dziadek Adam Branicki z tego majątku przekazali dobra Wólka Grodziska, znajdujące się pod Grodziskiem Mazowieckim, właśnie na zakład w Laskach. Dziś o tym darze właściwie nikt nie wie. Obok portretu Cioci Kasi wisi portret jej siostry Jadwigi, właścicielki zamku w Montresor, którą kochające ją bardzo wnuki nazywały Drugą Mamą. Jej dom – zamek we Francji przez lata był szeroko otwarty dla potrzebujących pomocy Polaków.
Te kilka obrazów nam oddano z Wilanowa w 1948 roku jako pamiątki rodzinne, uznano bowiem, że są niskiej wartości. Zaledwie kilka rzeczy udało nam się odzyskać.
JANO: Ale te obrazy są piękne. Przejdźmy może do następnego popiersia.
ADAM RYBIŃSKI: To jest moja praprababka, Róża z Potockich Branicka, która była z kolei babką wspomnianej wcześniej mojej prababki Anny z Potockich Branickiej. Tu pan widzi również herby Branickich i Potockich. Udało mi się kupić to popiersie, z tym że kilka lat później, w tym samym domu aukcyjnym. Ale proszę zwrócić uwagę na ten niepozorny portret, który jest chlubą mojej kolekcji. Nie jest piękny, choć przedstawia króla Stanisława Poniatowskiego, ale niesłychane jest to, że Emanuel Listenau narysował go, a właściwie napisał, cytując tekst znanej mowy hetmana Franciszka Ksawerego
Branickiego broniącej jedności Rzeczypospolitej, wygłoszonej w sejmie w 1775 roku. Malarz rozpoczął pisać tekst na brwiach króla, potem na oczach, uszach, nosie itd. Literki są maciupeńkie i widać je dopiero pod lupą. Warto tu przypomnieć, że już w 1770 roku Ksawery Branicki w Petersburgu wykrył i storpedował działalność rozbiorową księcia Henryka pruskiego, zaś w 1774 roku jako poseł uzyskał od Katarzyny II zgodę na hamowanie przez nią dalszych zabiegów pruskich i austriackich mających na celu dalsze rozbiory Polski. Za te sukcesy otrzymał od króla Stanisława Poniatowskiego na własność starostwo białocerkiewskie. Wielokrotnie podkreślał, że Fryderykowi II nie można w niczym ufać i że jego głównym celem jest zabór co najmniej części ziem polskich. Szkoda, że tak mocne w Sejmie Wielkim reformatorskie stronnictwo propruskie dało się uwieść Prusakom. Zaangażowanie w konfederacji targowickiej okryło hetmana hańbą, którą starały się zmazać kolejne pokolenia.
Przy okazji chciałbym przypomnieć tak wielu sprzedawczykom, którzy sprzedali Polskę bolszewikom i stale gotowi są sprzedawać ją innym, że nie tylko zostaną rozliczeni przez historię, ale że kiedyś ich dzieci i wnuki będą się ich wstydzić, ich, którzy zhańbili też swoje rodziny. W XIX wieku książę Adam Jerzy Czartoryski podkreślał, że w ciągu swego życia widział w naszym kraju tylko dwie partie – partię polską i antypolską, ludzi godnych i ludzi bez sumienia, tych, którzy pragnęli ojczyzny wolnej i niepodległej, i tych, którym odpowiadało obce panowanie.
JANO: A przejdźmy do tej biblioteczki, zresztą w Pana domu wszędzie są książki. To Pana zbiory?
ADAM RYBIŃSKI: Tak, w tym domu wszystkie książki są moje, jest ich ponad 10 tysięcy! A na tych półkach są książki dotyczące tylko naszej rodziny. A tutaj jest rycina przedstawiająca Adama Jerzego Czartoryskiego i bardzo ważna jego sentencja: „Katolicyzm nie powinien być z miłości Ojczyzny, ale patriotyzm z miłości Boga”. Ta rycina była odbita w wielu egzemplarzach i rozdawana na pogrzebie księcia Adama. Tę rycinę otrzymaliśmy jako prezent ślubny od stryja mojej żony Kasi, Włodzimierza Czartoryskiego z Pełkiń.
JANO: Książę Adam Czartoryski to jest najważniejsza i najpiękniejsza postać w rodzinie Czartoryskich.
ADAM RYBIŃSKI: Tak, tak, na pewno. Nazywany jest niekoronowanym królem Polski.
JANO: Tołstoj w Wojnie i pokoju przedstawił go negatywnie, co świadczy tylko o tym, że książę Czartoryski był postacią właśnie pozytywną. Co istotne, Tołstoj w swojej wielkiej i napisanej niewątpliwie pięknym językiem powieści wyraża współczucie dla swego kraju wobec agresji francuskiej, ale jakoś nie przeszkadza mu agresja Rosji wobec Polski!
ADAM RYBIŃSKI: Książę Adam Jerzy był ministrem w rządzie Aleksandra I, kochał się w jego żonie, to była jego wielka miłość. On na początku wierzył, że przy Rosji uda się Polskę odbudować, po czym okazało się, że to jest niemożliwe. Potem, podczas powstania listopadowego, wielka jego rola, utrata majątków, które były na terenie zaboru rosyjskiego. Jest na niego wydany wyrok śmierci.
JANO: I wtedy emigruje do Francji?
ADAM RYBIŃSKI: Tak, wyjeżdża do Francji i w Paryżu tworzy Hotel Lambert. To wielka historia emigracji, bywał tam Mickiewicz, Norwid. Mickiewicz i Norwid byli też przyjaciółmi Ksawerego Branickiego. Chopin komponował dla córek mojej praprababki, Róży. Na przykład dla mej prababki Katarzyny z Branickich Potockiej komponował walce. A mężem jej siostry Elizy był Zygmunt Krasiński.
JANO: Tu aż się chce zawołać za Krasińskim: „Galilejczyku, zwyciężyłeś!”.
ADAM RYBIŃSKI: Tak, ta wielka poezja romantyczna… A córka hetmana Branickiego, Elżbieta, która wbrew jego woli wychodzi za mąż za księcia Michała Woroncowa, Rosjanina, który jest gubernatorem Odessy, i tam poznaje Puszkina. I Puszkin zakochuje się w niej, i w Eugeniuszu Onieginie ją unieśmiertelnia.
JANO: No to teraz jeszcze raz przeczytam Oniegina i będę już wiedział, o kim czytam.
ADAM RYBIŃSKI: Ona niby jest Rosjanką, on gubernatorem, i ona w pałacu rosyjskiego gubernatora ukrywa Polaków, którzy uciekają z zesłania! Więc to znowu takie historie, o których się mało wie, a które są przecież ważne.
Ksawery Branicki, brat mojego prapradziadka Konstantego, przyjaźnił się z Mickiewiczem, a także z Napoleonem III, przede wszystkim zaś był bliskim przyjacielem księcia Hieronima Bonapartego,
którego część emigracji pragnęła uczynić królem Polski. Jako młody człowiek musiał służyć w wojsku rosyjskim. Na Kaukazie zaprzyjaźnił się z Lermontowem i był sekundantem w jednym z jego pojedynków. W poezji rosyjskiej wspomina się o Ksawerym Branickim.
JANO: Ale to jest ten Ksawery, który kupił zamek w Montresor we Francji?
ADAM RYBIŃSKI: Tak, to było takie antyrosyjskie, liberalne środowisko w Rosji, które później car Mikołaj II niszczył. Ksawery, widząc, co się dzieje, ucieka na Zachód. Dość niesłychane jest, iż poleca go polskim lewicowym emigrantom, pragnącym wyruszyć do Polski, by walczyć w powstaniu styczniowym, Karol Marks, który zapewniał ich, iż znany z wspierania wszystkich Polaków pragnących walczyć za ojczyznę Branicki na pewno im pomoże. On był bankierem, finansistą, wspaniale sobie radził, i sam chciał osobiście walczyć, ale polscy przywódcy się na to nie godzili i chcieli tylko jego pieniędzy, co go bardzo denerwowało. Ale brał udział w wojnie krymskiej, na którą pojechał razem z bratankiem księcia Napoleona, Hieronimem Bonapartem. Na Krymie walczył z Rosjanami, przypiąwszy odznaczenia rosyjskie do piersi. Emil Haecker we wstępie do przetłumaczonych na język polski artykułów Adama Mickiewicza opublikowanych w „Trybunie Ludów” pisał: „Założenie dziennika francuskiego umożliwił Mickiewiczowi magnat polski, hr. Ksawery Branicki, który w roku poprzednim umożliwił mu był zorganizowanie Legionu, dając na ten cel 200 000 franków, a w lutym 1849 r. dał się Mickiewiczowi skłonić do łożenia funduszów na dziennik. Mamy tu przed sobą objaw wielce znamienny: oto syn [wnuk – A.R.] hetmana targowickiego, trawiony gorącą żądzą odkupienia winy ojca [dziada A.R.] swem życiem i czynami, posuwa się do największej ofiarności na cele narodowe…” (Adam Mickiewicz, Trybuna Ludów, przekład, wstęp i komentarz Emil Haecker, Kraków: Nakładem Krakowskiej Spółki Wydawniczej, b.r.w., s. 51). Ta wielka emigracja i jej dzieje to niesłychany okres w historii Polski. Gdy rozmawiamy o Ksawerym Branickim z Montresor, chciałbym tu też wspomnieć, że moja córka Julia Słupska napisała o nim pracę historyczną. Jej książkę Ksawery Branicki (1816—1879). Emigracja: polityka finanse w 2008 roku wydało Wydawnictwo Neriton Instytutu Historii PAN.
U mojej rodziny w Paryżu mieszkał Wojciech Kossak. Mam u siebie jego wspomnienia, dedykowane mej praprababce Jadwidze Branickiej. Zachował się także sztambuch prapradziadka Konstantego Branickiego, gdzie znalazło się sporo rysunków młodego Kossaka, który portretował rodzinę i przyjaciół Branickich. Zabawne jest, iż pośród tych rysunków znalazł się również portret Wojciecha Kossaka narysowany właśnie przez Konstantego Branickiego. Należy tu dodać, że na jednym z Salonów Paryskich jego autoportret otrzymał medal. Zdolnymi malarkami amatorkami były też matka Konstantego, Róża z Potockich Branicka, i siostra Eliza Krasińska.
JANO: A co obecnie dzieje się w zamku w Montresor?
ADAM RYBIŃSKI: Teraz Montresor należy do moich kuzynów. Nasz pradziad Ksawery Branicki nie zostawił testamentu. W ramach rodzinnych działów mój Dziad, Adam Branicki, który nad wszystko ukochał Polskę i pragnął wszystkie swe dobra mieć w kraju, otrzymał Wilanów, zaś jego siostra Jadwiga, która wyszła za mąż za Stanisława Reya, dostała Montresor. Dziś jej dzieci i wnuki są właścicielami i tam mieszkają. W czasie okupacji mieszkała tam wspominana wcześniej moja prababka Anna z Potockich Branicka. W czasie okupacji niemieckiej we Francji była niezmiernie zaangażowana w ruch oporu i dziś jest uważana za jedną z najdzielniejszych kobiet konspiratorek. Gdy mówię o niej, to chyba warto przypomnieć, iż jako Pani na Wilanowie znana była nie tylko ze swej działalności społecznej i dobroczynnej, ale przede wszystkim bardzo dbała o zbiory, między innymi wzbogacając je zakupem kalendarza z odręcznymi notatkami sporządzanymi przez króla Jana III podczas wyprawy wiedeńskiej. Nabyła też do zbiorów Wilanowskich wiele archiwaliów. Ona też w Wilanowie stworzyła archiwa Branickich herbu Gryf i Korczak. Miłość do archiwów przejęła po swej pięknej matce Katarzynie z Branickich Potockiej, portretowanej między innymi przez Franza Winterhaltera, Ary Scheffera i Jana Matejkę.
O jej rękę starał się Ludwik Napoleon, późniejszy cesarz Napoleon III. W 1967 roku, zaproszony przez moje ciotki Katarzynę Branicką i Jadwigę Reyową, jechałem na ślub mego kuzyna Ksawerego Reya z Viridianną Raczyńską, córką prezydenta Edwarda Raczyńskiego.
Pamiętam, w Tours czekałem na autobus do Montresor. Razem ze mną czekała jakaś starsza pani. Zapytała mnie, dokąd jadę, a gdy się
dowiedziała, że do Montresor, i na dodatek, że jestem Polakiem, powiedziała, że powinienem wiedzieć, iż właścicielką Montresor była wspaniała, niezmiernie dzielna i dobra, kochana przez wszystkich hrabina Anna Branicka. Zamurowało mnie. Jakże to miło od obcych ludzi słyszeć takie opinie o swoich bliskich.
JANO: A Reyowie, to są ci z Przecławia?
ADAM RYBIŃSKI: Tak, to są ci z Przecławia.
JANO: Byłem tam kiedyś fotografować ich pałac.
ADAM RYBIŃSKI: To był ich rodzinny zamek, w którym mieszkali. Tam też spędzili okupację. Po wojnie zostali wyrzuceni ze swego domu, który przez wieki należał do ich rodziny. Gdy komuna upadła, wystąpili o zwrot swego rodzinnego zamku, odebranego im, podobnie jak i innym ziemianom, niezgodnie z prawem komunistycznym. I podczas toczącej się w sądzie sprawy, pomimo zastrzeżeń złożonych do ksiąg wieczystych, pałac został sprzedany. Takie rzeczy, niestety, zdarzają się tylko u nas, w Polsce. Sprawa sądowa toczy się już od wielu lat i pokazuje też, jak u nas działają sądy.
JANO: Czyli można powiedzieć, że prawem bezprawia?
ADAM RYBIŃSKI: Absolutnie. Tak, niestety, u nas, w Polsce, przez lata próbowano rozkraść wszystko. W ukradzionych pałacach zaczęli się panoszyć nowi, czerwoni „ arystokraci”.
A tu jest popiersie mojego Dziadzi.
JANO: Tego z Wilanowa?
ADAM RYBIŃSKI: Tak, Adam Branicki i moja Babcia Maria Beata z Potockich, zwana przez nas Bunią, byli właścicielami Wilanowa. Muszę tu podkreślić, iż od 1720 roku, kiedy to ogołocony z wszystkiego pałac Wilanowski nabyła od synów króla Jana Sobieskiego hetmanowa Elżbieta Sieniawska, nigdy nie był on sprzedawany. Dziedziczony był zawsze w ramach jednej rodziny. Adam Branicki był nie tylko dziedzicem Wilanowa, ale także potomkiem hetmanowej Sieniawskiej i kolejnych właścicieli. Wilanów rozbudowywali, tworzyli jego zbiory i chronili przez wieki noszący różne nazwiska przedstawiciele jednej rodziny. Oprowadzający po Wilanowie przewodnicy albo o tym nie wiedzą, albo celowo nie mówią. Moi dziadkowie nie mieli syna, mieli trzy córki: Marię, Annę i Beatę, moją Mamę. Mój Tata, Leszek Rybiński, działał w konspiracji, a moi dziadkowie w Wilanowie przyjmowali wszystkich, którzy się ukrywali, żołnierzy AK,
skoczków angielskich, Żydów… To był wyjątkowy pałac, był polskim domem, domem patriotycznym, jak większość dworów. Tak jak i u innych polskich ziemian, dewiza „Bóg, Honor i Ojczyzna” nie była pustymi słowami. Nieprzypadkowo tak wielu polskich bohaterów wywodzi się z rodzin ziemiańskich. W naszej rodzinie obowiązywały zasady: noblesse oblige – szlachectwo zobowiązuje, i druga, że należy służyć innym, że należy się z innymi dzielić tym, co się posiada.
W czasie pokoju pomagano biednym, a w czasie okupacji, wojny, pomagano wszystkim. Stąd mój Dziadek pracował w tak zwanym Patronacie. Zbierał pieniądze i sam dawał ze swoich na Armię Krajową, na paczki, na wykup więźniów… Działał w Czerwonym Krzyżu, był pacyfistą, zawsze angażował się pokojowo, przekazywał dużo pieniędzy na szpitale. To była zresztą taka tradycja w Wilanowie, począwszy od ciotki Augustowej Potockiej, która ufundowała dwa szpitale. A tutaj wojna, Niemcy skonfiskowali część majątku, ale nie skonfiskowali działek, które można było sprzedawać, i Dziadek je sprzedawał, a pieniądze przekazywał, jak już wspomniałem, na AK, na powstańców śląskich, którzy byli prześladowani przez Niemców, i wszystkim potrzebującym. Moja babunia działała w Armii Krajowej, miała pseudonim „Matka”. Pod jej łóżkiem ukrywano karabin maszynowy. Swą karetą zaprzężoną w siwe araby przewoziła broń, amunicję, rannych i ukrywających się. Pałac Wilanowski był bazą dla, plutonu nr 1707 „Obroży” i miejscem schronienia Grupy Czerniakowskiej Kedywu Kolegium „A” oraz dowódcy Dywizjonu „Jeleń” porucznika Lecha Głuchowskiego i kilku jego żołnierzy. W pałacowych skrytkach przechowywano broń, amunicję, mundury niemieckie i dokumenty. Odbywały się też ćwiczenia podchorążówki.
Wraz z mężem, jak mogła, walczyła o ocalenie pałacu i jego zbiorów.
Ryzykując życiem, wraz ze swą siostrą Elżbietą Dynowską wykradały przygotowane przez Niemców do wywiezienia małe przedmioty, takie jak zabawki dzieci królewskich czy słynna róża królowej Marysieńki. Dobrze ukryte w Wilanowskich skrytkach, skarby te doczekały do końca wojny. Obydwaj dziadkowie Beaty Branickiej, Stanisław Potocki i Stanisław Czarnecki, walczyli w powstaniu styczniowym.
Stanisławowi Potockiemu za udział w powstaniu skonfiskowano cały majątek. Na emigracji żeni się z Anną Działyńską z Kórnika, córką Tytusa Działyńskiego. Dzięki temu małżeństwu mają trochę
pieniędzy i kupują Rymanów. Tam odkrywają słynne wody i tworzą łazienki – Rymanów-zdrój. Moja Bunia, Beata z Potockich Branicka, była ulubioną wnuczką Anny z Działyńskich i razem z nią jeździła często do Kórnika, i tam spotykała się z Władysławem Zamoyskim, który był jej wujem. Tam poznała tradycje rodzinne, które łączą się z Czartoryskimi. Tytus Działyński żeni się z Cecylią Zamoyską, ulubioną wnuczką księżnej Izabeli Czartoryskiej z Puław, która dużo czasu spędzała u ukochanej babki. Z tego, co wiem, to właśnie w Puławach zakochuje się w niej Tytus. Rozkochuje się też tam Działyński w historii i kolekcjonerstwie, stąd wspaniałe zbiory Kórnickie.
JANO: Ale w Kórniku, przy wspaniałym zamku, jest niezwykłe arboretum z bogatą roślinnością, specjalnie tam kiedyś pojechałem, aby fotografować drzewa.
ADAM RYBIŃSKI: Tak, i te pasje przyrodnicze, no i wyjazdy Władysława do Australii.
Jeśli chodzi o rodzinę mego Taty, to Rybińscy wywodzą się z północnego Mazowsza, z okolic Przasnysza, i według tradycji ustnej pieczętują się herbem Radwan. Zgodnie z tradycją rodzinną, gdy Tatuś ukończył dwudziesty pierwszy rok życia, jego tata Władysław przekazał mu noszony stale przez siebie sygnet, ze słowami, iż nigdy nie może swego herbu zhańbić. Nosił też go Tatuś za komuny, wiedząc, że różnym partyjniakorn się to bardzo nie podoba. Gdy ja miałem moje dwudzieste pierwsze urodziny, Tatuś zdjął z palca swój sygnet i z kolei mnie przekazał, zaklinając, bym wiernie służył Bogu i cierpiącej w bolszewickim jarzmie Ojczyźnie. Wiadomo, że Mateusz Rybiński, żyjący na początku XIX wieku, był sołtysem we wsi Rostki, zaś jego syn Mikołaj Ambroży, żonaty z Sabiną Gocłowską, miał też tam swoje gospodarstwo. Dziad Taty, Franciszek Rybiński, mistrz ślusarski, kierownik robót technicznych przy budowie mostów u Rudzkiego, przeprowadził się do Warszawy. Tutaj ożenił się z Zofią Niedziałkowską i tu urodził się Władysław Rybiński, mój Dziad, spółdzielca, długoletni dyrektor Związku Spółdzielni Mleczarskich i Jajczarskich w Warszawie. Brat Dziadzi Władysława, Janusz, przez jakiś czas pracował w poselstwie polskim w Petersburgu, a później zarządzał różnymi majątkami ziemskimi… Z przodków Taty po kądzieli to na pewno warto wspomnieć o Walentym Skorochód-Majewskim, Metrykancie Koronnym i Pisarzu Koronnym, który nie tylko, iż zasłynął
jako archiwista, ale był pionierem polskich badań nad Indiami i autorem prac o zależnościach i związkach słowiańskich i staroindyjskich.
Niesłychane jest też, iż założył w Warszawie drukarnię sanskrycką.
Podczas powstania kościuszkowskiego dowodził batalionem milicji broniącej Warszawy. Został też ranny w bitwie pod Maciejowicami.
Jego córka Zofia wraz ze swym mężem Kacprem Buczyńskim kupili majątek Sinołęka, w którym urodził się mój Tata. Z kolei jej córka Kazimiera wyszła za mąż za Juliana Ceglińskiego, znanego malarza i grafika. Ojciec Juliana, Paweł, był oficerem wojska polskiego w czasach Księstwa Warszawskiego i Królestwa Kongresowego i brał udział w kampaniach napoleońskich i w bitwach powstania listopadowego. Odznaczony Złotym Krzyżem Orderu Virtuti Militari. Mówiono, że Tatuś, który był artystą plastykiem, zdolności odziedziczył właśnie po Julianie Ceglińskim. Po śmierci przy połogu Kazimiery Julian Cegliński ożenił się z jej siostrą Jadwigą, z którą miał dwóch synów – Stanisława i Lucjana. Ten ostatni ożenił się zaś z ukochaną ciotką Beaty Branickiej, Cecylią z Potockich. Braniccy przyjaźnili się bardzo z Ceglińskimi. Właśnie w Janowie u Ceglińskich, na ślubie córki Lucjana Ceglińskiego, Anny, z Kazimierzem Bagrowskim, poznali się moi rodzice.
JANO: Lucjan Cegliński pięknie malował, jego grafiki to absolutne mistrzostwo!
ADAM RYBIŃSKI: Tak, to wybitny malarz, przyjaciel Gersona…
Poza Tatą talenty artystyczne odziedziczyli: wuj Stefan Szałowski — brat Ireny Szałowskiej, Mamy mego Ojca, znany architekt, jego córka Krystyna Szałowska-Kmak i córka drugiego brata mojej Babci, Janusza Szałowskiego, Zofia Szałowska Ducordeau. Zośka i jej mąż Pierre, również znany malarz, przyjaźnili się z mymi rodzicami. Mieszkali w Paryżu. Kilkakrotnie miałem szczęście uczestniczyć w otwarciu ich wystaw. Mój Tata urodził się w starym dworze w Sinołęce. Właścicielką Sinołęki była jego ciotka, Maria z Buczyńskich Filewiczowa. Udostępniła ona babci mego Ojca, a swej owdowiałej siostrze ciotecznej Bronisławie z Ceglińskich Adamowej Szałowskiej, stary dwór i wspomagała ją oraz jej pięcioro dzieci. Sama z mężem mieszkała w nowym dworze zaprojektowanym przez Józefa Gałęzowskiego. Bywali tu: profesor Józef Ujejski (znany historyk literatury, rektor Uniwersytetu Warszawskiego, któremu największą
sławę przyniosła książka o Konradzie Korzeniowskim), profesor Tadeusz Kotarbiński, Maria Dąbrowska, Zofia Nałkowska czy generał Ludomił Rayski, pilot, dowódca lotnictwa polskiego. Władysław Filewicz, mąż Marii z Buczyńskich, lekarz, a przede wszystkim światowej sławy badacz sadownik, założył w Sinołęce Doświadczalną Stację Sadowniczą, której osiągnięcia podziwiane były na całym świecie. Filewicz publikował wiele prac naukowych w polskich i obcych czasopismach, odwiedzał znane zagraniczne ośrodki naukowe, uczestniczył w kongresach i wykształcił kilka pokoleń polskich sadowników. Nazywano go polskim Miczurinem. O licznych sinołęckich praktykantach i stażystach opowiadał mi Tatuś. Obydwoje wujostwo, podobnie jak inni ziemianie, dbali o swych pracowników i ludność wiejską. On leczył chorych i organizował specjalne kursy sadownicze dla miejscowej ludności. Ona, jak mogła, pomagała potrzebującym. Na przykład nauczyła mieszkańców okolicznych wsi tkactwa i zyskała w Ładzie zamówienia na tradycyjne podlaskie tkaniny. Uczyła w szkole, dbała o sinołęcką kaplicę i kościół w Grębkowie. Irena z Szałowskich Rybińska, mama Taty, wraz całą rodziną, gdy tylko mogła, jeździła do Sinołęki. Panującą tam Życzliwą atmosferę i życie wśród sadów, stawów, lasów i pól ukochał mój Tata, i przez całe życie tęsknił za tym miejscem. Według rodzinnych opowieści ojciec Babci Ireny, Adam Szałowski, jako chłopiec współdziałał z powstańcami styczniowymi. Opiekujący się nim jego stryj Franciszek za udział w powstaniu został zesłany do guberni kazańskiej. W 1939 roku na wojnę z Sinołęki i Janowa Ceglińskich wyruszyli oficerowie rezerwy, wujowie Taty: Stefan Szałowski, Zygmunt Cegliński i Juliusz Dziurzyński, mąż Marii Ceglińskiej. Stefan Szałowski i Zygmunt Cegliński zostali zamordowani przez bolszewików w Charkowie, zaś Juliusz Dziurzyński – w Katyniu. Z kolei Włodzimierza Marszewskiego, pełniącego obowiązki Komendanta Głównego NZW, brata Wandy Szałowskiej, żony Stefana, polscy oprawcy zamordowali w 1948 roku w Więzieniu mokotowskim. Po wojnie komuniści naturalnie wyrzucili Filewiczów z Sinołęki. Mój Tata, również z Sinołęki, jako osiemnastoletni ochotnik wyruszył, by bronić Polski. Walczył nad Bzurą, gdzie został ranny. Wrócił do Warszawy. Bardzo prędko wstąpił do konspiracji. Zagrożony aresztowaniem, trafił do Wilanowa. I tu po raz drugi spotyka Beatę-Atkę
Branicką, moją Mamę. I nagle świat wiruje, i obydwoje zakochują się w sobie. Mama ma prawie szesnaście lat.
JANO: Ile Tata miał wtedy lat?
ADAM RYBIŃSKI: Około dwudziestu. Obydwoje wstępują do słynnego Kedywu Kolegium „A”, o którego bohaterskich akcjach już nie raz słyszeli. Zostają zaprzysiężeni. Dowódcą Kedywu jest Józef Rybicki, którego uwielbiają. Tata trafia do grupy czerniakowskiej, zaś Mama – do grupy ze Śródmieścia. Biorą udział w wielu akcjach, niektórych zakończonych śmiercią kolegów. Tata wykonuje wyroki śmierci i w potyczkach zabija kilku Niemców. Do śmierci modlił się za ich dusze. Mama, kilkunastoletnia dziewczyna, przygotowuje akcje, rozpoznaje teren, a podczas wykonywania zamachów w swej szkolnej teczce nosi dokumenty chłopców, które w przypadku uwięzienia bądź śmierci któregoś z nich za nic nie mogły trafić w ręce niemieckie. W czasie powstania warszawskiego miała lat siedemnaście. Jak dochodzi do powstania, to niemal wszyscy się cieszą. Wierzą, że prędko pokonają znienawidzonych Niemców. Dowództwo Kedywu było jednak bardziej sceptyczne. Przed samym powstaniem dowódca Kedywu Kolegium „A” porucznik „Olszyna” – Tadeusz Wiwatowski – zwrócił się do Mamy i innych łączniczek z prośbą, by nie uczestniczyły w powstaniu. Mówił, iż już swój obowiązek wobec Ojczyzny spełniły w czasie okupacji, że zastąpią je inne dziewczyny, które dotąd nie walczyły, i… że lepiej by było, aby przeżyły.
Wszystkie się bardzo oburzyły i zakrzyknęły, że nie mogą zostawić w tak ważnych chwilach swoich przyjaciół z oddziału i że tak bardzo marzą, by walczyć w tym zwycięskim powstaniu. Wówczas on smutno się uśmiechnął i powiedział, że oczywiście, jeśli absolutnie chcą brać udział w powstaniu, to oczywiście mogą, ale aby naprawdę pomóc w zwycięstwie, to najlepiej by było, gdyby udały się nad Wisłę i wypiły całą wodę, a wtedy… może Sowieci przyszliby z pomocą.
Tadeusz Wiwatowski był asystentem na polonistyce Uniwersytetu Warszawskiego. Pisał pracę doktorską poświęconą twórczości Elizy Orzeszkowej. Promotorem jej był profesor Julian Krzyżanowski. Był też autorem kilku nowel. Zginął 11 sierpnia, prowadząc swój oddział do ataku na szkołę przy ulicy Stawki. Mój Tatuś ze swym oddziałem rozpoczyna walki powstańcze na Woli. Ranny w nogę, opuszcza szpital i szukając swego oddziału, wędruje przez Wolę i Stare Miasto,
gdzie wówczas walczyli wcieleni do batalionu „Zośka” żołnierze Kedywu. Ledwo żywy przedostaje się kanałami do Śródmieścia. Z kolei Mama na początku powstania trafia do szpitala przy ulicy Boduena, gdzie pracuje jako sanitariuszka. Przeżywa straszne chwile. Opowiadała, że jednym z najtragiczniejszych dla niej zdarzeń był przypadek ciężko rannej, będącej w zaawansowanej ciąży, młodej kobiety. Pędzona wraz innymi ludźmi przez Niemców przed czołgiem została bardzo ciężko ranna. Przyniesiona do szpitala, umierając, urodziła malutką dziewczynkę. Proszę sobie wyobrazić urodzenie dzieciątka w tym piekle. Próbowano się nią zająć, znaleźć mamkę. Prędko też tę malutką ochrzczono. Na imię dano jej Victoria, a że nie znano jej nazwiska, to nazwano ją AK. Robiono wszystko, co możliwe, by ją uratować . Niestety, nie udało się i malutka Victoria AK prędko zmarła. Wraz ze swą mamą zostały pochowane na sąsiednim podwórku.
Umierała też Mama z lęku o Tatę. Wiedziała, że ich oddział poniósł ogromne straty. Zaklinała Matkę Bożą, aby go ochroniła. Wszystkich, których spotykała, wypytywała, czy o nim czegoś nie wiedzą, czy przypadkiem go nie widzieli. Pokazywała przy tym zdjęcie Tatusia. Pocieszał ją opiekujący się rannymi ksiądz, który uśmiechając się do niej, mówił: „Nie martw się, Ateczko, jeszcze zobaczysz, że dam wam ślub”. Mama mieszkała wówczas ze swym ojcem w jego domu przy ulicy Smolnej 40. Jak wspominałem, Dziadziuś Adam Branicki był pacyfistą, zresztą jako już starszy, schorowany do walki się nie nadawał. Koniecznie jednak chciał jakoś pomagać, ratować rannych.
Wędrował więc od szpitala do szpitala, proponując to, co wówczas miał najcenniejszego, to znaczy swoją krew. I zdarzył się cud. Nieprzytomnego Tatę prosto z kanałów przyniesiono właśnie do szpitala na Boduena i tu znalazła go Mama. Rodzice nie tylko nie chcieli się rozstać, ale przede wszystkim chcieli się pobrać. Jeśli mieli zginąć, a było to bardzo prawdopodobne, chcieli już być mężem i żoną, którzy poprzysięgli sobie miłość i wierność przed Panem Bogiem.
Mama nie była pełnoletnia, więc konieczna była zgoda rodziców.
Wraz z księdzem, który twierdził, iż da jej ślub, udali się po zgodę do Adama Branickiego, który oczywiście prośbie ukochanej córki nie odmówił. Ślub odbył się w mieszkaniu Adama Branickiego przy Smolnej. Wcześniej przeniesiono tam Tatę ze szpitala. Mama brała ślub w swym białym kitlu pielęgniarskim, zaś leżący Tata ubrany był
w garnitur któregoś z maminych wujów, który znaleźli w mieszkaniu. Jedna z kuzynek na jakimś balkonie znalazła kilka kwiatków i zrobiła z nich wianek. Na ślub dotarło kilku krewnych i przyjaciół, którzy znajdowali się gdzieś blisko, w Śródmieściu. Największą radość sprawili rodzicom koledzy z oddziału, którzy dowiedziawszy się o ślubie „Pata” i „Beaty” – takie rodzice mieli pseudonimy – wkroczyli nieco spóźnieni. To nagłe i zupełnie niespodziewane pojawienie się tych zahartowanych w boju, radosnych i od tak dawna niewidzianych przyjaciół niezmiernie wzruszyło wszystkich obecnych.
Mama wspominała, że mocno czuła niezmierną jedność z tymi przybyłymi przecież z pola walki chłopcami i dziewczętami i zarazem pewność, iż przy nich nic złego stać się nie może. Według Mamy to nagłe pojawienie się na jej powstańczym ślubie tak ukochanego i tak już bardzo zdziesiątkowanego oddziału do żywego przypominało sceny tak pięknie opisywane przez Henryka Sienkiewicza. Mam nadzieje, że niedługo wyjdą wspomnienia rodziców i zainteresowani będą mogli je przeczytać. Chcę dodać, że szpital przy ulicy Boduena 5, gdzie Mama pracowała, został zbombardowany przez Niemców 15 września i wszyscy ranni z całym personelem zginęli. Gdy ślub rodziców miał miejsce, Beata Branicka wraz z córkami Maria i Anną zostały aresztowane w Wilanowie. Niemcy znaleźli przygotowany przez moją Bunię szpital dla powstańców i zorientowali się, że cała rodzina jest bardzo mocno związana z ruchem oporu. Był nawet taki moment, gdy Niemcy pędzili na rozstrzelanie w parku Wilanowskim schwytanych powstańców i kazali przyglądać się temu paniom Branickim, przekonanym, że zaraz i one zostaną rozstrzelane. Maria z Branickich de Virion, siostra mej Mamy, opowiadała, iż gdy wydawało się, że Niemcy idą po nie, aby popędzić je na rozstrzelanie, Bunia – Beata Branicka – powiedziała do córek twardo: „Pamiętajcie, idziemy z głowami do góry i bez żadnych mazań. A gdy będą do nas mierzyć, to zawołamy: >>Jeszcze Polska nie zginęła<<. Niech widzą, jak umierają Polki!”. I też stał się cud, i przeżyły, i tylko zostały zamknięte pod strażą w jednym z Wilanowskich pokojów.
JANO: Tu mamy taką kolejną dramatyczną rzeczywistość, jeśli chodzi o historię naszego kraju. Arystokracja walczyła o wolną Polskę, za nią przelewała krew. Skończyła się wojna i komuniści zaczęli was prześladować, jakbyście byli wrogami Ojczyzny.
ADAM RYBIŃSKI: Tak, prześladowano nas, ziemian, jako jakichś wymyślonych przez szaleńczych bolszewików wrogów ludu. Jako jakichś krwawych obszarników, oczywiście współpracujących z Niemcami, nie marzących o niczym innym jak tylko o wysysaniu krwi chłopskiej. W związku z tym, iż niemal wszyscy ziemianie w większym lub mniejszym stopniu byli zaangażowani w ruch oporu, postanowili nas zniszczyć . Bolszewicy doskonale wiedzieli, że poprzez wieki ostoją polskości były polskie dwory i pałace, że stąd ruszano do powstań, że tu ukrywano zbiegów czy rannych. Kim byli chociażby tacy bohaterowie, jak rotmistrz Witold Pilecki czy admirał Józef Unrug? Na podstawie dekretów wymyślonych przez nieuznawaną wówczas władzę, niezgodnie z obowiązującą konstytucją, wbrew zasadzie miru domowego ograbiono ziemian z całego majątku, wyrzucono z domów, nie przyjmowano do pracy ani na studia i gdzie można było, oczerniano. O tym, jak bardzo komuniści pragnęli, aby wszelki ślad po arystokracji i ziemiaństwie został wymazany, świadczy chociażby historia grobu mego prapradziadka Juliana Ceglińskiego pochowanego na cmentarzu w Mińsku Mazowieckim. Opisał ją w książce Mojemu miastu (Mińsk Mazowiecki 1991) znany pisarz Tadeusz Chróścielewski, który zresztą jeden ze swych wierszy poświęcił Julianowi Ceglińskiemu. W latach siedemdziesiątych XX wieku zobaczył on, iż grób znanego malarza się rozpada i że ogromny żeliwny krzyż w każdej chwili może runąć. Aby ratować grób zasłużonego dla miasta artysty, zwrócił się do ówczesnych władz Mińska Mazowieckiego o pomoc. I tu natrafił na zdecydowany opór, który przy każdej z jego interwencji był kwitowany tak samo: „Jego syn ożenił się z hrabiną”. My, nasi przodkowie, nasze rodziny byliśmy w PRL-u wyklęci i co gorsza – poniekąd dalej jesteśmy. Proszę popatrzeć na te setki zrujnowanych pałaców i dworów, które władze III RP wolały doprowadzić do ruiny niż oddać w ręce właścicieli.
Jeśli chodzi o grób Juliana Ceglińskiego, to proszę się nie martwić.
Pamiętam, jak ciocia Jasia Karwowska, też jego prawnuczka, zorganizowała rodzinną zbiórkę i grób oraz krzyż zostały uratowane.
JANO: A jakie były losy hrabiego Branickiego po powstaniu w Warszawie?
ADAM RYBIŃSKI: Po Powstaniu Warszawskim Adam Branicki został zaaresztowany przez Niemców pod zarzutem finansowania
Powstania. Przez prawie dwa miesiące był więziony w strasznych warunkach. Beatę Branicką z córkami jako niemieckich więźniów z Wilanowa wywieźli żołnierze węgierscy do Nieborowa. Tam we wsi Zygmuntowo u dobrych gospodarzy znaleźli schronienie. Tam też dotarli rodzice, a w końcu już bardzo chory Dziadziuś. Rodzinne szczęście i radość z tego, że przeżyli Powstanie, nie mogły jednak trwać długo. Sowieci najpierw zabrali Adama Branickiego, a później przyjechali po resztę jego rodziny. Wywieźli Bunię i ciocie Marię i Anne. Razem z księciem Januszem Radziwiłłem i jego rodziną oraz z Zamoyskimi i Krasickimi trafili na słynną Łubiankę, a potem do obozu w Krasnogorsku. Moi rodzice ocaleli, bo akurat przebywali w Podkowie Leśnej, gdzie chcieli wynająć jakieś mieszkanie dla rodziny. Ostrzeżeni, iż są poszukiwani przez NKWD i UB, zaczęli się ukrywać. Nie mieli gdzie mieszkać, wiele osób udawało, że ich nie zna. Wiele drzwi przed nimi, napiętnowanymi związkiem z właścicielami Wilanowa, zatrzaskiwało się. Inni, tacy jak słynny profesor Lorentz, w czasie okupacji bardzo często przebywający w Wilanowie i przyjaźniący się z Branickimi, odmawiali pomocy. Na dodatek Mama była w ciąży i czekała na moje urodzenie. Na szczęście byli i prawdziwi przyjaciele, którzy przygarniali rodziców. Zmienili nazwisko. Wyjechali do Łodzi, do przyjaciela z Kedywu, Ryśka Aronsona, a później do Krakowa. Tam urodziłem się ja i moje siostry Ewa i Maritka. Było bardzo ciężko. Pochodzenie, zwłaszcza Mamy, nie pomagało w znalezieniu pracy. Na dodatek Tatuś uważał, iż winien udać się do lasu i walczyć z komunistami. Zakazał mu tego, jako głowie rodziny, Józef Rybicki, ukochany dowódca dbający o swoich żołnierzy jak ojciec. Znajdujące się w IPN teczki świadczą o tym, iż rodzice byli stale obserwowani. Na jednym z dokumentów dotyczących Taty widnieje uwaga ubeka: „przeszłość bandycka”. Zadziwia liczba przepisanych przez pracowników resortu listów. Dziś ich kopie to skarby w mym rodzinnym archiwum. Po dwóch latach powrócili z ZSRR Adamostwo Braniccy z córkami. Kobiety natychmiast zwolnili, zaś schorowanego Dziadzię jeszcze zamknęli do więzienia.
Wiem, że nie mógł przeboleć tego, iż on, zamykany w więzieniach niemieckich i sowieckich, został również wtrącony do więzienia polskiego. Nie mógł pojąć, iż jego ukochana Polska mogła się tak zmienić. Okropne było też to, że po powrocie dziadkowie nie mieli się
gdzie podziać. Do Wilanowa, jako byli właściciele, nie mieli wstępu.
Jakoś znaleźli adres Muchy Ceglińskiej, mieszkającej z matką i drugim mężem na Saskiej Kępie, którzy ich radośnie przyjęli. Chory na raka płuc Adam Branicki wkrótce trafił do szpitala w Otwocku, zaś Beata Branicka z córkami udały się do moich rodziców do Krakowa.
Przed śmiercią Dziadziuś się bardzo męczył. Wstrząśnięta Mama wspominała, iż gdy odwiedziła go w szpitalu, jeden z chorych, widząc Dziadzi cierpienie i przerażoną twarz Mamy, radośnie wołał: „Dobrze wam, przeklęci burżuje i obszarnicy, niszczyliście lud. Cierpcie teraz”. Mama nigdy nie mogła zapomnieć bezdennie smutnego spojrzenia Dziadzi na nią i jego tak wymownego milczenia.
Niedługo też Dziadziuś umarł. Jego pogrzeb w Wilanowie, który z założenia miał być niezmiernie skromny, przerodził się w manifestację. Ściągnęły na niego tłumy pracowników, przyjaciół, tych osób tak licznych, którym Braniccy pomagali, którymi się opiekowali. To może ze względu na tę popularność i miłość, i przywiązanie ludzi do Adama i Beaty Branickich komuniści tak nas znienawidzili.
JANO: No, propaganda komunistyczna zrobiła swoje. A Tata kiedy umarł?
ADAM RYBIŃSKI: Tata umarł w 1980 roku. Nie dożył do „festiwalu Solidarności”. Na szczęście mógł radować się z wyboru na papieża kardynała Wojtyły i z pierwszej wspaniałej pielgrzymki Jana Pawła II do Polski. To dziwne, zmarł 9 sierpnia, o godzinie 12, dokładnie W 36. rocznicę ciężkiego postrzału, który właściwie wyeliminował go z walk powstańczych. Do śmierci w nodze Taty tkwiła kula. Od ślubu rodzice się nie rozstawali, nie potrafili żyć bez siebie. Po wojnie Tatuś miał stałe problemy ze znalezieniem pracy, bo zawsze zdecydowanie odrzucał jakąkolwiek współpracę z komunistami. Pamiętam, jak bardzo przeżywał, gdy dowiedział się, że ktoś ze znajomych czy dalszej rodziny wstąpił do partii. Chciał być wolny, stąd wybrał zawód artysty plastyka. Ale też nie było łatwo. Na szczęście miał zawsze oparcie w ukochanym dowódcy Józefie Rybickim. Warto tu dodać, iż słynną książkę Kolumbowie rocznik dwudziesty Roman Bratny napisał na podstawie opowiadań Staszka Likiernika, pseudonim „Staszek”, kolegi rodziców z Kedywu. Nieraz spotykaliśmy się że Staszkiem w Polsce, a także odwiedzaliśmy jego i jego żonę we Francji. Po śmierci moich rodziców przyjaźniliśmy się. Odwiedzał
mnie we Francji w Montresor. Moi rodzice byli Kolumbami. Książka Bratnego, zwłaszcza części dotyczące okupacji i Powstania, są wspaniałe. Szkoda tylko, że Roman Bratny był osobą co najmniej kontrowersyjną.
JANO: Ale i Szare Szeregi, Kamienie na szaniec Aleksandra Kamińskiego. Młodzież polska zabijana i torturowana przez Niemców, straszny los „Rudego”. To była piękna młodzież! Ja w swoich pamiętnikach napisałem, że Kamienie na szaniec to jest biblia młodzieży patriotycznej.
ADAM RYBIŃSKI: Absolutnie, absolutnie, absolutnie. I tu jest dla mnie problem, bo z jednej strony to Powstanie było bezsensowne, śmierć niemal całej Warszawy, a z drugiej strony to jest symbol tak bardzo nam drogi. Tysiące ludzi zamordowanych, zniszczone miasto, ale dziś dla nas to opoka. Ale, panie Janie, czy Polska będzie stała na tej opoce? I tu jest zasadnicze pytanie o sens Powstania. Czy patriotyczny duch tamtego wspaniałego pokolenia przetrwa, czy święte dla nich wartości będą dalej wyznawane? Jeśli nie, co mnie przeraża, to okaże się, że to wszystko było na próżno, na nic.
Jak wspominałem, jestem bardzo dumny, iż nikt z naszej rodziny w żaden sposób nie współpracował ani z Niemcami, ani z Komuną. Pamiętam 1968 rok. Byłem wówczas studentem trzeciego roku etnografii, a moja siostra Ewa – studentką pedagogiki na Uniwersytecie Warszawskim. Obydwoje zaangażowaliśmy się od razu w ruch studencki. Pamiętam strajk okupacyjny na Uniwersytecie. Był to chyba pierwszy taki strajk w PRL-u. Straszono nas, że Uniwersytet zostanie zamknięty, że my, chłopcy, zostaniemy wcieleni do karnych oddziałów wojska, zaś dziewczęta wysłane do pracy w fabrykach.
Baliśmy się. Ale nasi rodzice i ukochana Bunia nie zatrzymywali nas, a przeciwnie – błogosławili wychodzących. Pamiętam, jak błogosławiąc mnie, Bunia powiedziała: „Idź z Bogiem i proszę, pamiętaj, po matce jesteś Branicki i musisz zawsze służyć Polsce, i być tam, gdzie Ona cię woła”. Podobnie przed Powstaniem Warszawskim Adam i Beata Braniccy błogosławili udającą się do swego oddziału córkę Atkę – moją Mamę. Rodzice, tak jak i część przyjaciół z Kedywu, nie ulegli komunie. Wraz ze swym dowódcą Józefem Rybickim (jednym z założycieli Komitetu Obrony Robotników i Komitetu Samoobrony Społecznej) współpracowali z księdzem Janem Zieją, Wojciechem
Ziembińskim, generałami Romanem Abrahamem i Mieczysławem Borutą-Spiehowiczem i z przyjaciółmi z konspiracji: Leopoldem Kummantem ps. „Rayski”, jego siostrą Ireną Skotnicką ps. „Luga”, Lucjanem Kuberskim ps. „Wicek” i z Andrzejem Bilińskim ps. „Anioł”. Widząc, jak bardzo kłamstwo komunistyczne niszczy wszelkie nasze tradycje, jak zakłamuje naszą historię, jak ludzie biernie przyjmują prymitywną propagandę, postanowili przypominać o wielkich narodowych i zakazanych uroczystościach, o wyklętych przez komunistów bohaterach. Chyba pierwszą taką uroczystością zorganizowaną przez Józefa Rybickiego była msza święta za duszę zamordowanego przez komunistów generała Fieldorfa „Nila” i odsłonięcie poświęconej jemu tablicy. Tablice, umieszczoną w kościele w Milanówku, ufundował Józef Rybicki. Tatuś sporządził klepsydry informujące o tym wydarzeniu, które wraz z Mamą rozwiesili w większości kościołów w Warszawie i w jej okolicach. Świetnie pamiętam tę mszę świętą. Odprawiał ją ksiądz Tworkowski. Cały czas baliśmy się, czy UB nie będzie interweniować i czy nie zgarną nas po mszy. W kościele nie było wielu osób. Pewno część stanowili pracownicy Urzędu Bezpieczeństwa. Później zaczęły się kolejne msze święte – z okazji rocznicy Konstytucji 3 Maja, rocznicy Bitwy Warszawskiej, za duszę Marszałka Józefa Piłsudskiego itd. Rodzice przygotowywali klepsydry i rozwieszali na kościołach. Wypytywali mnie, czy moi koledzy z Uniwersytetu i studenci dostrzegają je, czy cieszą się, że są jeszcze tacy, którzy pamiętają o prawdziwych polskich bohaterach i naszych prawdziwych świętach, i którzy się nie boją przypominania o nich. „Trzeba rozbudzać polskiego ducha” mówił Tatuś. Jakże był szczęśliwy, gdy w trakcie uroczystości na Jasnej Górze w 1976 roku otrzymał Jasnogórski Medal „Pro Fide et Patria” z adnotacją: „Panu Leszkowi Rybińskiemu, wiernemu Bogu żołnierzowi Rzeczypospolitej”. Tatuś był bardzo wierzący. Umierając, błagał nas, abyśmy nigdy nie odstąpili od Pana Boga. Mówił: „Wierzcie, a się spotkamy”. Dziś razem z mą Kasią gorąco modlimy się, aby nasze dzieci i wnuki nie odeszły od wiary. Zawierzyliśmy naszą rodzinę błogosławionemu Ojcu Michałowi Czartoryskiemu, stryjecznemu dziadkowi mej żony. Mój Tata został pochowany w naszym grobie na cmentarzu Wilanowskim. Podczas uroczystości pogrzebowych towarzyszył nam cały czas ukochany dowódca
rodziców Józef Rybicki, który miał też nad grobem swego wiernego żołnierza piękną mowę. W czasie stanu wojennego trzy siostry Branickie od razu zaangażowały się w obronę Solidarności. U najstarszej siostry Mamy, Marii de Virion, znajdowała się drukarnia. Druga siostra, Anna Branicka-Wolska, pracowała w Komitecie Prymasowskim i ukrywała poszukiwanych, między innymi księdza Jerzego Popiełuszkę. U Mamy był punkt kolportażu prasy. Wszyscy przyjaciele z AK w walce z komuną czuli się jak ryby w wodzie. Oczywiście i ja, i moje siostry działaliśmy w Solidarności. Stale kogoś lub coś się ukrywało czy przewoziło. Cudowne było to, że byliśmy tak wszyscy zjednoczeni. Ale Mama nie potrafiła żyć bez Taty. Tęskniła strasznie za nim, pisała do niego listy. Coraz bardziej chorowała. Widzieliśmy, że chce pójść do niego. Umarła tak jak Tatuś, 9 sierpnia, o godzinie 12 w 1988 roku, a więc w ósmą rocznicę jego śmierci.
JANO: Pana dziadkowie byli prześladowani przez komunistów, a pośmiertnie zostali uhonorowani przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego…
ADAM RYBIŃSKI: Tak, ale tu znów przykrość. Te odznaczenia prezydent Lech Kaczyński przyznał tuż przed katastrofą smoleńską. Nie zdążył więc wręczyć nam tych odznaczeń. Dopiero po chyba dwóch latach przekazał nam je minister Krzysztof Łaszkiewicz z kancelarii prezydenta Komorowskiego. Uroczystość odbyła się nie w Belwederze, a w siedzibie Towarzystwa Ziemiańskiego. Uhonorowanie mych dziadków w jakimś sensie miało być też i uhonorowaniem przez prezydenta Kaczyńskiego środowiska ziemiańskiego, tak bardzo zaangażowanego w walce z okupantami o Polskę. Za wybitne zasługi dla niepodległości Rzeczypospolitej Polskiej Dziadziuś Adam Branicki został pośmiertnie odznaczony Krzyżem Komandorskim z Gwiazdą Orderu Odrodzenia Polski, a moja ukochana Bunia – Beata Branicka – Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski. Chciałbym tu dodać, iż w 1935 roku, a więc za swego życia, Adam Branicki z kolei za działalność społeczną został odznaczony przez prezydenta Mościckiego Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski.
JANO: W Wilanowie bywali szlachetni ludzie, między innymi wybitny intelektualista i prawdziwy autorytet dla Wielu Polaków, profesor Władysław Tatarkiewicz. Któż nie czytał jego Historii filozofii czy traktatu O szczęściu.
ADAM RYBIŃSKI: Wilanów to było wyjątkowe miejsce. Bywali tu wybitni politycy, artyści i uczeni. Na prośbę Ministerstwa Spraw Zagranicznych moi dziadkowie często gościli odwiedzających Polskę królów, prezydentów, premierów czy ministrów. Przyjaciółmi mych dziadków byli między innymi profesorowie: Mańkowski, Mycielski, Bystroń czy właśnie Tatarkiewicz. Prywatne Muzeum Wilanowskie Adama Branickiego, odwiedzane przez tysiące zwiedzających i należące do Związku Muzeów Polskich, miało swą radę naukową, na czele której stał właśnie profesor Władysław Tatarkiewicz. Przyjaźnił się z moimi dziadkami. Jego losy też były tragiczne, z Uniwersytetu usunęli go czerwoni marksiści. Po wojnie razem z żoną odwiedzał mą Babcię mieszkającą wraz ze mną w pokoju z kuchnią przy ulicy Grójeckiej w Warszawie. Widząc mą Bunię pogodną i radosną, obydwoje państwo Tatarkiewiczowie podziwiali ją, iż po utracie wspaniałego pałacu w Wilanowie, mieszkając na czwartym piętrze w klitce, potrafi dalej kochać ludzi i być szczęśliwa. Dalej też, choć już właściwie nic nie posiadała, gotowa była dzielić się z potrzebującymi bądź im służyć.
JANO: Tak, ale w mentalności postkomunistycznej służba innym to hańba.
ADAM RYBIŃSKI: Ładnie pan to ujął. Służba jest dziś pojmowana jako coś negatywnego. Moja żona organizuje dużo imprez charytatywnych dla biednych, ułomnych dzieci i jak może, służy im, i to z największą przyjemnością. W naszych domach uczono, iż obowiązkiem każdego z nas jest służyć Bogu, Ojczyźnie i bliźnim. Iż poprzez właśnie służbę innym można się realizować i naprawdę być szczęśliwym i wolnym. Niestety, dziś wiele osób, w świecie, gdzie podobno miarą wszystkiego jest człowiek, a więc dla większości ja sam, odrzucających chrześcijańską koncepcję miłości bliźniego i egoistycznie wpatrzonych w siebie, uważa, że to inni powinni im służyć, że im, Ludziom, wszystko się należy. Mam wielu znajomych, którzy uważają, że postępowemu i nareszcie wyzwolonemu Człowiekowi służyć innym nie wypada. Przecież służba kojarzy się z niewolnictwem czy feudalizmem. Dziś ci odrzucający wszelkie wartości wolni egoiści, jak mogą, oszukują siebie i innych – krzycząc o prawach człowieka, niszczą społeczeństwa, zaś powołując się na tolerancję, bezwzględnie walczą z wszystkimi myślącymi inaczej.
W Afryce nieraz widziałem, jak różni, niezmiernie postępowi przedstawiciele rządów, organizacji międzynarodowych czy organizacji pozarządowych nie liczyli się z miejscowymi tradycjami, jak źle traktowali ludność miejscową i jak na jej nędzy robili świetne interesy.
JANO: Jeśli już jesteśmy w Afryce, to proszę powiedzieć o Pana studiach.
ADAM RYBIŃSKI: Od trzeciego roku życia wychowywała mnie moja Bunia, mama mojej Mamy – Beata Branicka. Po powrocie z ZSRR, śmierci mego Dziadka Adama Branickiego i utracie całego majątku było jej bardzo ciężko. Trafiłem do niej w 1947 roku na kilka dni, a zostałem aż do jej śmierci, to znaczy do 1976 roku. Byłem wychowywany trochę jak dziecko w okresie międzywojennym, to znaczy w oparciu o tradycje rodzinne i lektury historyczno-patriotyczne, przede wszystkim Sienkiewicza, Przyborowskiego i Gąsiorowskiego. Opowiadała mi też wiele o tradycjach rodzinnych, o Rymanowie, Kórniku, Rosi i Wilanowie. O tym, jak bardzo z Dziadkiem byli szczęśliwi, że Wilanów piękniał, że ekspozycja muzealna się stale powiększała, że liczba zwiedzających rosła i że własne przecież pieniądze, które na Wilanów łożyli Dziadkowie, dobrze służą narodowi. Gdy byłem jeszcze mały i nie umiałem czytać, czy też bardzo kiepsko czytałem, Bunia wraz ze swą siostrą, przekochaną Ciocią Anną Potocka, zwaną przez nas Ciopenią, godzinami czytały mi książki. Szczególnie pokochałem W pustyni i w puszczy Sienkiewicza. Pamiętam, jakie piorunujące wrażenie zrobiło na mnie, gdy czytając o tym, jak Staś Tarkowski zastrzelił lwa, Bunia na chwilę przerwała lekturę i powiedziała: „Nie wiem, czy wiesz, że twój prapradziad Konstanty Branicki polował na lwy w Afryce”. A więc z tą niesłychanie czarodziejską Afryką łączyła mnie nie tylko literatura, ale i mój własny przodek, łowca lwów i wielki przyrodnik. I chyba od tego czasu zwariowałem na punkcie Afryki. Czytałem wszystkie dostępne książki o Afryce, oglądałem filmy. Poszedłem na studia etnograficzne na Uniwersytecie Warszawskim, gdzie ukochałem przede wszystkim zajęcia z etnografii Afryki. Po studiach miałem niesłychane szczęście – zostałem asystentem profesor Zofii Sokolewicz w Studium Afrykanistycznym Uniwersytetu Warszawskiego, w którego następcy, to znaczy w Instytucie Krajów Rozwijających się UW, pracowałem do emerytury. W swych pracach zajmowałem
się przede wszystkim kulturami koczowniczych ludów pasterskich, które właśnie wówczas w wielu krajach, głównie o opcji socjalistycznej, na siłę zaczęto osiedlać. Moje badania wśród Beduinów w Algierii i Tuaregów w Algierii, Mali i Nigrze wykazały, jak ważną rolę dla ochrony środowiska naturalnego i miejscowej gospodarki pełniło wędrowne pasterstwo. Podczas mych wędrówek z Beduinami w Algierii, Tekna w Maroku, Fulbejami w Nigrze, a szczególnie z Tuaregami w Algierii, Mali, Nigrze i Burkina Faso poznawałem ich kultury, a przede wszystkim wspaniałych, pracowitych i dzielnych ludzi, którzy do dziś są dumni ze swej tradycji i chcą żyć wolni na pustyni czy w stepie. Ludzi, u których nie rzuca się słów na wiatr, zaś dla honoru dalej gotowi są umierać. Gdy już jako starszy pan na początku XXI wieku wędrowałem z mymi przyjaciółmi tuareskimi, nieraz proszono mnie, abym dla młodych Tuaregów wygłosił wykłady o ich historii. Moja książka o Tuaregach z Sahary otwierała mi pałace sułtanów, domy wodzów i wstęp do pasterskich obozowisk. Zaczęto mnie nazywać Amrar – to znaczy starzec lub mądry, co bardzo mnie wzruszyło. Wraz z wodzem Tuaregów Tinguereguif, zamieszkujących w okolicach Timbuktu, zamierzaliśmy stworzyć muzeum tuareskie, w którym miały się znaleźć ich przedmioty codziennego użytku i pamiątki plemienne, ja zaś miałem dostarczyć ze swoich zbiorów stare zdjęcia i ryciny przedstawiające Tuaregów, a także książki o Tuaregach, które znalazłyby się w muzealnej bibliotece. I wszystko było na jak najlepszej drodze, lecz przyszli fundamentaliści islamscy i nasze plany i marzenia runęły. Wódz Omayatta, uchodząc z Mali do obozu dla uchodźców w Mauretanii, zmarł, zaś ja od 2009 roku nie powróciłem już do Tuaregów i do Afryki. Z mymi tuareskimi przyjaciółmi jestem jednak dalej w kontakcie. Pierworodny syn jednego z nich otrzymał na moją cześć imię Adam. Bardzo tęsknię do naszych spotkań, do niekończących się wieczornych rozmów i śpiewów przy ognisku, granatowego nieba pokrytego tysiącami gwiazd i do bezkresnych przestrzeni. W związku z tym, iż w latach dwutysięcznych, po przejściu wielu chorób, nie byłem całkiem pełnosprawny, w wyprawach towarzyszyła mi moja żona Kasia, dzieci, zięć i synowa. We wszystkich wyprawach brał udział mój syn Władysław, który na taśmie filmowej dokumentował świat, po którym wędrowaliśmy. Jego krótkie pocztówki filmowe z Nigru prezentowane
były w Internecie na stronach www.afryka.org. Nakręcił też filmy dokumentalne oraz film, którego jestem głównym bohaterem. Film ten, zatytułowany Amrar i grioci – o szaleństwach pewnego etnologa, na Przeglądzie Filmów Etnologicznych Łódź 2011 otrzymał nagrodę publiczności i organizatorów, a na VII Festiwalu Filmów Afrykańskich Afrykamera W 2012 roku – przyznaną przez Jury Nagrodę Złotej Jaskółki. Specjalnie pasjonowała mnie niesłychana rola muzyki, pieśni i poezji w kulturze tuareskiej oraz wpływ jej na rodzenie się u Tuaregów świadomości narodowej. Pisałem na ten temat i niektóre wiersze oraz pieśni tłumaczyłem na polski. Poza dokumentacją fotograficzną i filmową rozpocząłem też tworzenie kolekcji etnograficznej, którą do dziś powiększam. W Nigrze poznałem pierwszego tuareskiego malarza Rissa Ixę i jego ucznia Abdoul Rahima Issiakou.
Zaprzyjaźniliśmy się i ich dzieła, opowiadające głównie o życiu Tuaregów, są ozdobą mej kolekcji. Z kolei dzięki prowadzonym przeze mnie zajęciom w szkołach algierskich udało mi się zebrać sporo rysunków dzieci tuareskich. Wiele z nich niezmiernie przypomina prehistoryczne rysunki z epoki wielbłąda spotykane na saharyjskich skałach. Afryka ogołocona jest dziś ze starych cennych przedmiotów. Stąd wspaniałe tarcze, miecze, broń czy biżuterię do mej kolekcji nabywam na europejskich aukcjach. Poza zbiorami saharyjskimi, głównie tuareskimi i mauryjskimi, posiadam też dużą kolekcję pochodzących z całej Afryki fajek i grzebieni. Część mych zbiorów była prezentowana na wystawach w państwowych muzeach etnograficznych w Warszawie i Krakowie, w muzeach w Katowicach Nikiszowcu, Iłży, Kutnie, Starogardzie Gdańskim i w Łódzkim Domu Kultury. Z tego, co wiem, cieszyły się dużym zainteresowaniem. Ogromną bolączką polskich afrykanistów były nasze skromne zbiory biblioteczne. Przez lata męczyłem się, aby zdobyć różne ważne pozycje. Teraz, dzięki Internetowi, można kupić niezmiernie cenne książki, których brakowało w wielu dobrze mi znanych bibliotekach Instytutów Afrykanistycznych na Zachodzie. Dziś w mej afrykanistycznej bibliotece znajduje się wiele tysięcy książek, czasopism, rycin, fotografii i kartek pocztowych. Są siedemnasto- i osiemnastowieczne starodruki, ryciny i mapy, i wspaniałe dziewiętnastowieczne wydania wielkich podróżników. Jakież to szczęście, gdy mogę mym przyjaciołom wypożyczać książki, o których istnieniu w Polsce nawet nie
marzyli, bądź fotografie mogące służyć jako ilustracje ich książek lub artykułów. Część mych starych kartek pocztowych z Sudanu, Algierii i Maroka była prezentowana na wystawach Instytutu Etnologii w Warszawie i w Muzeum Etnograficznym w Krakowie. Przez lata prowadziłem wykłady dla studentów afrykanistyki, geografii, archeologii i etnologii. Miałem też wykłady i prowadziłem seminaria we Francji i w Rosji. Szczególnie wspominam moje wykłady w Królewskiej Bibliotece w Rabacie. Przedstawiałem tam rezultaty mych badań nad kulturą Tuaregów oraz sylwetkę Jana Potockiego, badacza Maroka. Organizatorzy mych wykładów, wiedząc, że w mych żyłach płynie kropelka krwi słynnego pisarza, prosili, abym wygłosił o nim wykład dla Marokańczyków. Długo do tego wykładu się przygotowywałem, bo to przecież tak wyjątkowa postać.
JANO: Chodzi o autora Rękopisu znalezionego w Saragossie?
ADAM RYBIŃSKI: Tak.
JANO: Dzieło to niezwykłe, ukazujące nieprzeciętną wyobraźnię pisarza i podróżnika. Był spokrewniony z Branickimi?
ADAM RYBIŃSKI: Tak. Jan Potocki żeni się z Julią, córką księżnej marszałkowej Lubomirskiej z Czartoryskich i Stanisława Lubomirskiego z Wilanowa. Mój Dziadek poprzez swą matkę, Annę z Potockich Branicką z Krzeszowic pod Krakowem, był praprawnukiem pisarza. Dziś żyje wielu potomków Jana Potockiego. Pochodzą oni od jego synów Z pierwszego małżeństwa, a więc Artura Potockiego z Krzeszowic i Alfreda Potockiego z Łańcuta. Z drugą żoną, Konstancją Potocką, Jan Potocki miał troje dzieci: Bernarda, Irenę i Teresę. Dziś żyją tylko potomkowie jego córki Ireny, która wyszła za mąż za Henryka Łubieńskiego. Ja szczególnie wielbię jego opisy podróży. Mało kto wie, że świetnie rysował. Miałem to szczęście, że widziałem u jednego z kuzynów jego rysunki. Były wspaniałe. Jego siostrzeńcem (synem siostry jego żony Julii – Konstancji z Lubomirskich Rzewuskiej) był Wacław Rzewuski, słynny złotobrody emir.
Marzyłem, że odzyskamy zabrany nam niezgodnie nawet z prawem komunistycznym pałac Wilanowski i jego zbiory, że będziemy mogli kontynuować rodzinne tradycje muzealne. Do tych zbiorów chciałem dodać moje zbiory afrykanistyczne, które jakoś nawiązują do pasji orientalnych Jana Sobieskiego czy Stanisława Kostki Potockiego. Oczywiście, że bardzo skromne, ale przecież też cenne
i w Polsce unikalne. Dziś władze, przede wszystkim zaś dyrekcja Muzeum Pałacu w Wilanowie, robią wszystko, abyśmy nie mogli wrócić do domu, rozpuszczając kłamstwa o niespłaconych długach, próbach sprzedaży zbiorów przez Ksawerego czy Adama Branickich, czy w oparciu o manipulacje dokumentami z archiwów głosząc, iż w parku Wilanowskim (zawsze za Branickich otwartego dla publiczności) wypasano krowy, a więc razem z pałacem podlegał dekretowi o reformie rolnej. Sądowe sprawy Wilanowskie trwają już przeszło dwadzieścia lat, ja jednak święcie wierzę, że w końcu prawda i sprawiedliwość zwyciężą. Boję się, że tego nie dożyję, ale przecież musi nadejść dzień, kiedy muzeum Wilanowskie wspólnie z nami będą prowadzili przyzwoici ludzie i że nie będzie ono żywym reliktem komuny – muzeum-domem ukradzionym przez komunistów prawowitym właścicielom. Mam nadzieję, że wówczas w którymś z wilanowskich domków znajdzie się miejsce na moje zbiory, które również będą dla wszystkich dostępne.
JANO: Proszę na koniec powiedzieć kilka zdań o Fundacji Branickich.
ADAM RYBIŃSKI: Aby walczyć z rozpowszechnianym przez dyrekcję Muzeum Pałacu w Wilanowie kłamstwie Wilanowskim, będącym częścią kłamstwa komunistycznego, niestety do dziś kontynuowanego przez stale dobrze prosperującą nomenklaturę muzealną, postanowiliśmy powołać Fundację imienia Adama i Beaty Branickich z Wilanowa. Głównym jej celem jest ochrona rodzinnej spuścizny i przedstawienie prawdziwej historii Wilanowa i jego właścicieli, przede wszystkim Branickich. Jedną z pierwszych naszych akcji było zawiadomienie prokuratury o potwornym zniszczeniu wpisanych do rejestru zabytków obiektów w Morysinie, które były za Branickich odnawiane, i które w dobrym stanie doczekały końca drugiej wojny światowej. Fundacja prowadzi też badania w archiwach i bibliotekach, i zbiera wszelką dokumentację dotyczącą rodziny Branickich. Rozpoczęła też wydawanie książek. Jako pierwsze ukazały się Wyspa Montresor autorstwa Kingi Grafy, Marty Mazuś, Władysława Rybińskiego i Marty Wójcik oraz Uciekinier Bernarda de Roquefeuil – wspomnienia zbiegłego z niemieckiego obozu oficera francuskiego, który między innymi ukrywał się w Wilanowie, i który bardzo interesująco opisuje swe przeżycia w Polsce i okupacyjny
Wilanów. Po wojnie on i jego rodzina, choć mieszkali we Francji, byli naszymi największymi przyjaciółmi. Obecnie przygotowujemy do druku książkę Krzysztofa Kanabusa Szkice z historii Wilanowa oraz wspomnienia okupacyjne i powstańcze mych rodziców Beaty z Branickich i Leszka Rybińskich. Autor licznych artykułów dotyczących historii Wilanowa za mych dziadków i pradziadków, historyk sztuki Tomasz Igrzycki pisze obszerną i bardzo dobrze udokumentowaną pracę o Wilanowie Branickich. Bardzo marzymy, aby móc ją wydać. Archiwa naszej Fundacji niemal codziennie powiększają się. Znajdują się w nich masy dokumentów skanowanych w archiwach, artykułów z prasy, wspomnień czy książek. Rosną też zbiory ikonograficzne, dzięki którym najłatwiej pokazać, jak za Branickich wglądał pałac wilanowski, jego wnętrza, część muzealna czy park. Stworzone przez służącym komunistom muzealników kłamstwo Wilanowskie o Branickich powoli mnie i mej rodzinie udaje się pokonać. Prawda winna zawsze zwyciężyć. Niepojęte jest tylko, iż tak prymitywne, niczym nieudokumentowane kłamstwo o Branickich z Wilanowa przez tyle lat funkcjonuje i jest rozpowszechniane przez ludzi określających się często jako naukowcy. Przykre to bardzo, bo świadczy, iż część muzealników, ludzi jakby nie było wykształconych, a zatem część naszej dzisiejszej elity jest pozbawiona nawet krzty przyzwoitości. Nie chcę, aby takie były elity naszej Ojczyzny. Musimy walczyć o uczciwą Polskę.
JANO: Dziękuję za rozmowę.
Cudowne dni spędzone z równie cudownymi ludźmi minęły szybko. Pan Adam dał mi w prezencie dwie książki: Uciekinier oraz Wyspa Montresor. Przed rozstaniem pożegnał się ze mną po staropolsku, czyniąc na moim czole znak krzyża! Niestety, to obecnie już rzadko praktykowany gest.